Czy ktoś z Was
zastanawiał się kiedyś, co może wyniknąć, gdy do fantastyki
dodamy science-fiction? Co powstanie, gdy dwóch znakomitych pisarzy
połączy swe siły, by stworzyć coś nowego, ''innego''? Terry
Pratchett i Stephen Baxter właśnie tego spróbowali, a rezultatem
ich działań jest „Długa Ziemia”.
Genialne poczucie humoru w świecie science
fiction!
Rok 1916, front zachodni. Szeregowy Percy Blakeney budzi się, leżąc w świeżej, bujnej trawie. Słyszy głosy ptaków i szum wiatru wśród drzew. Co się stało z błotem, krwią i pooranym pociskami krajobrazem ziemi niczyjej? A skoro już o tym mowa, co się stało z Percym?
Rok 2015, Madison, stan Wisconsin, USA. Policjantka Jessica Jansson bada spalony dom unikającego ludzi naukowca, który zniknął bez śladu. Przeszukując pogorzelisko, znajduje niezwykły przedmiot: pudełko mieszczące w sobie kilka prostych obwodów, trójpozycyjny przełącznik oraz... ziemniak. To prototyp wynalazku, który na zawsze zmieni sposób, w jaki ludzkość widzi świat.
Rok 1916, front zachodni. Szeregowy Percy Blakeney budzi się, leżąc w świeżej, bujnej trawie. Słyszy głosy ptaków i szum wiatru wśród drzew. Co się stało z błotem, krwią i pooranym pociskami krajobrazem ziemi niczyjej? A skoro już o tym mowa, co się stało z Percym?
Rok 2015, Madison, stan Wisconsin, USA. Policjantka Jessica Jansson bada spalony dom unikającego ludzi naukowca, który zniknął bez śladu. Przeszukując pogorzelisko, znajduje niezwykły przedmiot: pudełko mieszczące w sobie kilka prostych obwodów, trójpozycyjny przełącznik oraz... ziemniak. To prototyp wynalazku, który na zawsze zmieni sposób, w jaki ludzkość widzi świat.
Istnienie innych światów,
czy też rzeczywistości, od zawsze intrygowało pisarzy i naukowców.
Czy może istnieć świat, który jest bliźniaczo podobny do naszego
a równocześnie odzwierciedlać minione epoki? W jaki sposób dostać
się do takiego świata? Czy istnieje na to jakiś sposób? W
odpowiedzeniu na te pytania pomoże nam utwór „Długa Ziemia”.
"Świadomość kształtuje rzeczywistość"
W pewnym momencie utworu
poznajemy Joshuę, który jest pod wieloma względami wyjątkowym
chłopcem. Po pierwsze dlatego, że jest niezwykle dokładny. Jeżeli
wykonuje jakieś urządzenie, to z mistrzowską precyzją stosuje się
do instrukcji wykonania. Po drugie, ów urządzenie – zwane
Krokerem – nie jest mu tak naprawdę potrzebne. Wraz z Joshuą
przeżywamy niezwykłe przygody, które są tylko początkiem czegoś
większego. Poznajemy także policjantkę Janson, która chcąc nie
chcąc, zostaje wciągnięta do świata, o którym nie miała
pojęcia. Oprócz tej dwójki możemy poznać losy wielu ludzi, które
drastycznie zmieniły się po udostępnieniu instrukcji stworzenia
Krokera. Poznajemy rozterki, dylematy oraz skutki podjętych działań
wielu ludzi. Wyraźnie widzimy, jak zmienia to cały świat, jak
zmienia się przez to ludzka mentalność.
W utworze widać rękę
obu autorów. Tak Pratchett, jak i Baxter mają swój
charakterystyczny styl pisania. U Pratchetta jest to dosyć
specyficzny humor, oraz wielokrotnie drugie dno, które skryte jest
tuż pod powierzchnią wspomnianego humoru. U Baxtera zaś jest to
widoczna wiara w potęgę nauki. Mnóstwo naukowych teorii łączone
jest z wyobraźnią Pratchetta. Mimo, że nie jestem miłośniczką
sci-fi to ten utwór przypadł mi do gustu i chętnie sięgnę po
jakieś inne dzieło Baxtera.
"Cóż za stworzeniem jest człowiek ..."
Jedno, co mogę
powiedzieć o tej książce, to fakt, iż rodzi ona więcej pytań
niż daje odpowiedzi. Tym razem to, że akcja toczy się dość wolno
działa na korzyść tej powieści, gdyż czytelnik ma szansę na to,
by zastanowić się nad przekazem tego utworu. „Długa Ziemia”
zwraca naszą uwagę na temat ludzkiej społeczności oraz tego, czym
ona jest i jak funkcjonuje. W bardzo ciekawy sposób tłumaczy
niektóre mity i legendy. Styl, jaki prezentują autorzy tej książki
nie jest typowym dla lekkiego utworu, ale nie jest także wymagający.
Pozwala na chwilę zamyślenia nad przekazem powieści.
Czytelniku, jeśli
szukasz wartkiej akcji oraz ogromnej dawki humoru, to nie do końca
będziesz czuć się zadowolony. Mimo Pratchett’owego pióra, humor
nie jest tu dominującą cechą, a akcja, mimo że bardzo ciekawa nie
mknie w zawrotnym tempie. To książka przeznaczona dla osób, które
chcą odetchnąć od szalonych pościgów i fascynujących romansów.
Książka jest przyjemna, spokojna i idealna na wieczór, w którym
chcemy się wyciszyć. Z pewnością jeszcze nie raz wrócę do tej
książki, po to by odkrywać kolejne warstwy oraz ukryty przekaz –
ponieważ z każdym kolejnym czytaniem znajdujemy coś nowego, coś,
na co dotąd nie zwróciliśmy uwagi. Książkę oceniam na 5/6 i już
nie mogę doczekać się kontynuacji „Długiej Wojny” - w
Wielkiej Brytani powinna ukazać się jeszcze w tym roku!
Za książkę dziękuję wydawnictwu Prószyński i S-ka oraz Marcinowi :)
Tytuł oryginalny: The Long Earth
Autor: Stephen Baxter, Terry Pratchett
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Liczba stron: 368
Format: 142 x 202 mm
*** FRAGMENT ***
Rozdział 1
Rozdział 1
Na leśnej polanie:
Szeregowy Percy obudził się, słysząc ptasie trele. Wiele czasu minęło, odkąd ostatni raz słyszał ptaki – już artyleria o to zadbała. Przez chwilę był zadowolony, że może tak zwyczajnie leżeć w cudownej ciszy.
Jednak trochę się niepokoił, w takim dość lekkim oszołomieniu, czemu właściwie leży na wilgotnej, choć wonnej trawie, zamiast na swoim kocu. A tak, zapach trawy… Nie czuł takich aromatów w miejscu, gdzie był przed chwilą. Kordyt, rozgrzany olej, spalone ciała i smród niemytych mężczyzn – do tego był przyzwyczajony.
Zastanowił się, czy nie jest martwy. W końcu ostrzał był przerażający.
No więc jeśli zginął, to miejsce całkiem się nada na niebo, zwłaszcza po tamtym piekle huku, krzyków i błota. A jeśli to nie jest niebo, zaraz sierżant go kopnie, postawi na nogi i odeśle do mesy na kubek herbaty i opatrunek. Ale nie było żadnego sierżanta i żadnego hałasu oprócz śpiewu ptaków wśród drzew.
A gdy brzask zaczął wpełzać na niebo, Percy pomyślał: Jakich drzew?
Kiedy ostatnio widział takie, które miało choćby w przybliżeniu kształt drzewa, a co dopiero takie ze wszystkimi liśćmi, którego pociski nie roztrzaskały w drzazgi? A jednak rosły tu drzewa, dużo drzew, cały las.
Szeregowy Percy był młodzieńcem praktycznym i metodycznym, postanowił więc, że w tym śnie nie będzie się martwić drzewami – drzewa nigdy nie próbowały go zabić. Położył się i chyba musiał zasnąć, ponieważ kiedy otworzył oczy, trwał już jasny dzień, a jemu chciało się pić.
Jasny dzień, ale gdzie? Pewnie we Francji. To musi być Francja, przecież ten wybuch, który go ogłuszył, nie mógł go rzucić zbyt daleko. Ale jednak znalazł się w lesie, choć nie powinno tu być żadnego lasu. Brakowało też tradycyjnych odgłosów Francji, takich jak huk wystrzałów i krzyki ludzi.
To prawdziwa zagadka… a Percy był śmiertelnie spragniony.
Spakował więc kłopoty w to, co mu pozostało ze starego worka, w tej eterycznej i udręczonej ptakami ciszy, i uznał, że to prawda, co mówią słowa piosenki: po co się martwić? Są ważniejsze zajęcia, zwłaszcza kiedy człowiek właśnie zobaczył, że inni odparowują niczym poranna rosa.
Ale kiedy wstał, poczuł znajomy ból w nodze, głęboko, aż w kości – ślad po ranie, która nie wystarczyła, by odesłali go do domu, ale załatwiła mu lepszy przydział u chłopaków od maskowania, i poobijaną puszkę farby w worku. Czyli to nie sen, skoro noga dalej boli. Ale z całą pewnością był gdzieś indziej niż poprzednio.
Ruszył więc między drzewami w kierunku, który tych drzew wydawał się zawierać mniej, a w jego umyśle zbudziła się ulotna, drażniąca myśl: Dlaczego śpiewaliśmy? Rozum nam odebrało? Co nam przyszło do głowy? Ręce i nogi na ziemi dookoła, ludzie zmieniający się w mgłę ciała i kości… A myśmy śpiewali!
Ależ byliśmy cholernymi, cholernymi idiotami!
Pół godziny później szeregowy Percy zszedł zboczem do strumyka w płytkiej dolinie. Woda była trochę słona, ale w tej chwili napiłby się nawet z końskiego koryta, stając obok konia.
Potem szedł w dół strumienia, do miejsca, gdzie strumień wpadał do rzeki, jeszcze niezbyt szerokiej, ale Percy był wiejskim chłopakiem i wiedział, że przy brzegu znajdzie raki. Pół godziny później rzeczone raki gotowały się już wesoło. Nigdy jeszcze nie widział takich wielkich. I aż tylu! I takich soczystych! Jadł, aż brzuch go rozbolał. Nabitą na zielony patyk zdobycz obracał nad pospiesznie rozpalonym ogniskiem, a potem rozrywał ją palcami. Myślał teraz: Może naprawdę jestem martwy i trafiłem do nieba. I podoba mi się to, bo Bóg mi świadkiem, uważam, że dość już się napatrzyłem na piekło.
Tej nocy leżał na polanie nad rzeką, z workiem pod głową zamiast poduszki. A kiedy na niebie zabłysnęły gwiazdy, jaśniejsze, niż kiedykolwiek widział, zaczął śpiewać:
W stary worek spakuj kłopoty w mig
I uśmiech na twarz…
Zasnął snem sprawiedliwych, nim doszedł do „Po co się martwić? Zajęcia lepsze masz”.
Kiedy promienie słońca znowu musnęły jego twarz, zbudził się odświeżony, usiadł i… i znieruchomiał jak posąg w ognisku spokojnych spojrzeń, które go oceniały.
Kim oni byli? I czym? Wyglądali trochę jak niedźwiedzie, ale bez niedźwiedzich pysków, albo trochę jak małpy, ale grubsze. I tylko przyglądali mu się ze spokojem. No przecież nie mogą chyba być Francuzami…
Mimo wszystko spróbował francuskiego:
– Parle buffon tua?
Patrzyli nieruchomo.
W ciszy, czując, że czegoś od niego oczekują, Percy odchrząknął i rozpoczął: „W stary worek spakuj kłopoty w mig…”.
Słuchali w skupieniu, dopóki nie skończył. Potem spojrzeli po sobie. W końcu, jak gdyby doszli do porozumienia, pozwolili, by jeden z nich wystąpił naprzód i odśpiewał tę piosenkę w perfekcyjnej tonacji.
Szeregowy Percy słuchał w tępym oszołomieniu.
* * *
I stulecie później:
Preria była płaska, zielona, bujna, tu i ówdzie rosły kępy dębów. Niebo wydawało się tak niebieskie, jak je zwykle reklamowano. Na horyzoncie dał się zauważyć jakiś ruch, jakby cień chmury – przesuwające się wielkie stado zwierząt.
Zabrzmiał odgłos podobny do westchnienia, do lekkiego wydechu. Stojący dostatecznie blisko obserwator mógłby poczuć na skórze delikatny podmuch.
A na trawie leżała Maria Valienté w swym ulubionym różowym swetrze z angory.
Miała dopiero piętnaście lat i była w ciąży, a poród się zbliżał. Ból skurczy przeszywał jej chude ciało. Jeszcze przed chwilą nie wiedziała, czy bardziej boi się samego porodu, czy gniewu siostry Stefanii, która zabrała jej małpią bransoletkę, jedyną pamiątkę, jaką Maria zachowała po matce. Siostra Stefania uznała, że to grzeszny symbol.
A teraz to… Otwarte niebo, tam gdzie powinien się znajdować brudny od papierosowego dymu tynk sufitu. Trawa i drzewa, tam gdzie powinna być wytarta wykładzina. Nic się nie zgadzało. Czy to w ogóle jest Madison? Skąd się tu wzięła?
Ale to bez znaczenia. Znowu przeszył ją ból i czuła, że dziecko przeciska się już na świat. Nie miała nikogo do pomocy, nawet siostry Stefanii…
Zamknęła oczy, krzyknęła i zaczęła przeć.
Dziecko wyśliznęło się na trawę, a Maria wiedziała, że powinna zaczekać na łożysko. Kiedy było po wszystkim, miała między nogami coś bezkształtnego i ciepłego, i dziecko pokryte lepką, krwawą mazią. Otworzyło… otworzył usta i zapłakał cienko.
Z daleka dobiegł potężny odgłos, niby grom. Ryk, jaki słyszy się czasem w zoo. Jakby lwa.
Lew? Maria krzyknęła znowu, tym razem ze strachu…
Krzyk urwał się jak po przekręceniu przełącznika. Maria zniknęła. Dziecko zostało samo.
Samo, jeśli nie liczyć wszechświata, który spłynął i przemówił do niego nieskończoną liczbą głosów. A za nimi wszystkimi była przeogromna Cisza.
Płacz zmienił się w gruchanie. Cisza uspokajała.
Zabrzmiał odgłos podobny do westchnienia, do lekkiego wydechu. Maria znowu powróciła na zieloną trawę, pod błękitne niebo. Usiadła i rozejrzała się w panice. Twarz miała poszarzałą; straciła dużo krwi. Ale jej dziecko leżało obok.
Zgarnęła je na ręce, razem z łożyskiem – nawet nie podwiązała pępowiny – otuliła w sweter z angory i przytuliła do siebie. Chłopczyk miał dziwnie spokojną twarz. Myślała już, że go straciła.
– Joshua – powiedziała. – Nazywasz się Joshua Valienté.
Ciche puknięcie i oboje zniknęli.
Na równinie nie pozostało nic prócz schnącej plamy krwi i płynów organicznych, i trawy, i nieba. Wkrótce jednak zapach krwi zwróci czyjąś uwagę.
* * *
I dawno temu, w świecie tak bliskim jak cień:
Całkiem inna wersja Ameryki Północnej obejmowała wielkie, śródziemne, słone morze. To morze roiło się od mikrobów. A całe to życie służyło jednemu ogromnemu organizmowi.
I na tym świecie, pod zachmurzonym niebem, całość tego wzburzonego morza trzeszczała jedną myślą.
Ja…
A po tej myśli napłynęła kolejna.
W jakim celu?
nie zawsze mieszanka tych dwóch gatunków wychodzi na plus :) nad książką się zastanowię :)
OdpowiedzUsuńŁaaa! Nie mogę się doczekać aż w końcu przyleci do mnie ta książka. Listonosz coś się ociąga, a ja czekam już drugi tydzień... Nie miałam jeszcze styczności z tymi autorami i myślę, że to dobry start :)
OdpowiedzUsuńNie jestem przekonana. Lubię wartką akcję, nagle zwroty i humor w książkach. Nie przemawia do mnie opis Drugiej Ziemi. No i ostatnio nacięłam się na literaturze science fiction. Również napisanej przez dwóch znakomitych autorów (podobno znakomitych), więc spasuję.
OdpowiedzUsuńZaczynam właśnie, więc tylko pobieżnie przejrzałam Twą opinię. Mam bardzo pozytywne nadzieje związane z tą powieścią:D
OdpowiedzUsuńOstatnio koleżanka zachwalała Terrego Pratchetta dlatego chętnie sięgnę po książkę:)
OdpowiedzUsuńRaczej mnie do niej nie ciągnie, ale może kiedyś... :)
OdpowiedzUsuńCzekam na mój egzemplarz i już się cieszę na przyjemność czytania
OdpowiedzUsuńCzytam, kończę, moja recenzja też niedługo. Ale widzę, że raczej opinię mamy tę samą :)
OdpowiedzUsuńtrzeba przyznać, że w końcu pusze sięgnąć po Pratchett'a :)
OdpowiedzUsuń