Witajcie w królestwie Lur, gdzie stosowanie czarów niezgodnie z literą prawa oznacza śmierć. Dawno temu, zdesperowane plemię Doranów - obdarzonych magiczną mocą wojowników, opuściło spustoszony wojnami rodzinny kraj. Uciekali przed Morganem - okrutnym czarownikiem, który dla władzy gotów był zrobić wszystko. W końcu przybywają do Lur, gdzie zawierają pakt z jego olkińskimi mieszkańcami - jeżeli ci poddadzą się ich magicznym prawom, Doranie zapewnią całemu państwu bezpieczeństwo i dobrobyt.
Jednak grupa Olków ślubuje strzec swych własnych, zakazanych przez dorańskie prawo, rytuałów. Czekają na wybawcę - nieświadomego swego daru maga, który przywróci im ich dziedzictwo.
Tymczasem do miasta przybywa w poszukiwaniu pracy młody Olk Asher. Po tym, jak przychodzi z pomocą dorańskiemu księciu, jego życie przybiera nowy, dramatyczny obrót...
Autor
Ilość stron 568
Wydawnictwo GALERIA KSIĄŻKI
Oprawa Miękka
Rok wydania 2011
Język polski
Tematyka Fantasy
Wydanie 1
Typ publikacji Książka
Ilość stron 568
Wydawnictwo GALERIA KSIĄŻKI
Oprawa Miękka
Rok wydania 2011
Język polski
Tematyka Fantasy
Wydanie 1
Typ publikacji Książka
FRAGMENT
R O Z D Z I A Ł I
On tu jest.
Zaskoczony Matt wyprostował się gwałtownie i spojrzał na kobietę stojącą w wejściu. Zaciskała mocno szczupłe palce na krawędzi zaryglowanych stajennych drzwiczek, a jej trójkątna twarz zdradzała z trudem tłumione emocje. Koń, którego siodłał Matt, przestraszony zarzucił głową i parsknął. – Spokojnie, Tancerz, głupcze – powiedział mężczyzna, kładąc dłoń na gniadym rozedrganym zadzie. – Nieźle nas podeszłaś, Dathne. – Przepraszam – jak zwykle nie była przesadnie skruszona. – Słyszałeś, co powiedziałam? Matt zanurkował pod szyją ogiera i sprawdził popręg. – Niezupełnie. Dathne zerknęła przez ramię, odryglowała drzwi i weszła do środka. Z podwórza dobiegały odgłosy rozmowy i żartobliwych przekomarzań oraz stukot i chrzęst żelaznych kopyt na żwirze – dwóch stajennych wyprowadzało konie na pastwisko. – Powiedziałam – obniżyła głos – że on jest tutaj. Złote sprzączki uzdy były na różnej wysokości. Matt, marszcząc brwi, szarpnął uprzężą, by wyrównać uzdę. – Kto? Jego Wysokość? – cmoknął z niezadowoleniem. – Znów przed czasem, cholera. Prosił mnie, żeby Tancerz był gotowy na dziewiątą. Jakieś spotkanie czy coś… A nie ma jeszcze nawet… Dathne syknęła ze zniecierpliwieniem. – Nie książę Gar, ty zakuty łbie! ON. W pierwszym momencie zupełnie nie mógł się połapać, o czym ona mówi. Po chwili wbił wzrok – niemal dosłownie – w jej twarz, w jej oczy. Serce zaczęło mu walić jak oszalałe, aż musiał się oprzeć o ciepłą, umięśnioną szyję konia. – Na pewno? Skąd wiesz? – odezwał się nie swoim głosem: chrapliwym, suchym, przerażonym. Był wstrząśnięty. Jeśli Dathne mówiła prawdę… Jeśli ON – tak długo wyczekiwany – rzeczywiście w końcu tu był, życie Matta, które ten kochał pomimo wszelkich jego mrocznych tajemnic, było skończone. A ów dzień – tak jasny, błękitny, pachnący ciepło różami, jaśminem i gorącokrwistymi końmi – oznaczał koniec wszystkich rzeczy, które Matt znał i cenił. Koniec wszystkiego – także jego i Dathne. Dziewczyna spojrzała na niego z wyrazem zdziwienia i irytacji na wąskiej, surowej twarzy. – Skąd wiem? I to ty mnie o to pytasz? Wiem i już. Obudził mnie dzisiaj w środku nocy. Wyczułam jego obecność. – Po chwili wzruszyła ramionami, a jej kościste barki przebiegł niecierpliwy skurcz. – Poza tym widziałam go. – Widziałaś? – spytał przerażony Matt. – Na jawie? Nie we śnie? Kiedy? Gdzie? Dathne naciągnęła mocniej na ramiona lekki szal, zrobiła bezszelestny krok w jego stronę i rzekła głosem zniżonym niemal do szeptu: – Wcześniej. Węszyłam za nim, aż w końcu go dopadłam, jak wychodził od Verry’ego – pociągnęła nosem. – Nie mogę powiedzieć, żeby miał najlepszy gust. – Dathne, to nie było mądre. – Otarł spocone dłonie o nogawki spodni. – A jeśli cię widział? Ponownie wzruszyła ramionami. – Nawet jeśli, to co? Nie zna mnie i nie wie, kim jestem. Poza tym nie mógł mnie zobaczyć. Dziś jest targ, od paru dni w mieście roi się od ludzi. Wmieszałam się w tłum i tyle. – Nie myślisz… – Matt zawahał się – …że on wie?
Dathne skrzywiła się i zaszeleściła stopą w żółtej słomie, zastanawiając się. – Może – powiedziała w końcu. – Niewykluczone. Po chwili pokręciła jednak głową: – Ale sądzę, że nie. Gdyby wiedział, do czego by nas potrzebował? Mamy do odegrania pewną rolę w sprawie, która jeszcze nie zdążyła się zacząć. – Jej czarne oczy rozbłysły znajomym onieśmielającym blaskiem. – Zastanawiam się, dokąd nas to zaprowadzi. Ty nie? Matt wzdrygnął się. To było pytanie z rodzaju tych, na które wolałby nie odpowiadać. – O ile tylko nie za szybko na cmentarz, mało mnie to obchodzi. Powiedziałaś Veirze? Dathne zawahała się na ułamek sekundy. – Jeszcze nie. Ma na głowie sprawy Kręgu i kłopoty w Basingdown. W dodatku nie ma na razie o czym gadać. – Mówisz to tak spokojnie, tak pewnie… – wiedział, że jego słowa brzmią jak zarzut, ale nic nie mógł na to poradzić. Stała obok niego: silna, pewna siebie i niezależna, jak zawsze, podczas gdy on czuł, jak wnętrzności zwijają mu się w kłębek, a koszula robi się mokra od potu. Wyczuwając jego niepokój, Tancerz parsknął ostrzegawczo przez krwistoczerwone nozdrza i położył po sobie spiczaste uszy. Matt odetchnął z trudem i pogłaskał lśniący, szukający pociechy pysk. – Skąd masz pewność? – jego głos przeszedł w dramatyczny szept. Dathne uśmiechnęła się. – Bo śniłam o nim i przyszedł. I to wszystko. Głupotą byłoby oczekiwać czegoś więcej: słów pocieszenia czy otuchy. To była cała Dathne – cierpka, tajemnicza, niewzruszona i samowystarczalna. Po sześciu latach znajomości i sporów, w których zawsze ostatnie słowo należało do niej, Matt wciąż krążył dookoła tej dziewczyny jak ćma i wiedział, że dalsze drążenie sprawy nie ma sensu. Była, jaka była, i taka już pozostanie. Równie dobrze można by narzekać, że koń ma cztery nogi i ogon. Jej raczej przeciętnej urody twarz rozjaśnił na chwilę i glarny uśmiech. Potrai ła czytać w myślach Matta, jakby był jedną z książek, które sprzedawała w swoim sklepie. A niech ją! – Muszę już iść. Książę może się zjawić lada moment, poza tym mam do załatwienia parę spraw – powiedziała. Coś w jej błyszczących oczach sprawiło, że poczuł, jak ciało na nowo odmawia mu posłuszeństwa. – Jakich spraw? – Spotkajmy się wieczorem na piwie w Zielonej Gęsi – zaproponowała, oparłszy lekko dłoń o stajenne drzwi. – Być może będę miała coś ciekawego do opowiedzenia… – Dathne! Ale ona już była na zewnątrz – szybkim ruchem zaryglowała z hukiem drzwi stajni, a słońce zalśniło w jej kruczoczarnych włosach związanych w luźny węzeł nad długą kształtną szyją. – Nie później niż o siódmej, pamiętaj! – zawołała przez ramię, mijając młodego Bellybone’a, który niósł kołyszące się równo po obu stronach ramion wiadra wody, i oddalając się prężnym krokiem. – Potrzeba mi dużo słodkiego snu, jeśli wziąć pod uwagę, jak wiele korzyści z niego płynie. I już jej nie było – wyślizgnęła się jak cień głównym, zwieńczonym łukiem wyjściem z dziedzińca. W tym samym momencie w bramie prowadzącej do wieży pełniącej funkcję książęcej rezydencji pojawił się sam książę – gotowy z miejsca wsiąść na konia i zabrać się do roboty. Jego jasne włosy połyskiwały jak płynne złoto, a swobodny uśmiech skrywał tak wiele… Matt westchnął i rzuciwszy ostatnie zaniepokojone spojrzenie na kobietę, której ślubował wiernie służyć, odłożył na bok zmartwienia i wyszedł na spotkanie następcy tronu. Na wielkim rynku Dorany – stolicy królestwa Lur – trwał targ w pełnej, hałaśliwej krasie. Odbywał się on w pierwszy dzień Barlanariów każdego miesiąca, z regularnością deszczowych pór, i choć promienie słońca z rzadka rozświetlały dziś najwyższą wieżę odległego królewskiego pałacu, rynek wypełniony był po brzegi kupującymi,sprzedającymi i turystami, przepychającymi się i miotającymi jak ryby w sieci. Asher stał w samym środku tego szaleństwa, rozglądając się w oszołomieniu, jego zmysły nie nadążały za ilością wrażeń. Uszy pękały mu od hałasu, a nos rozsadzało tak dużo różnych zapachów – potu, dymu, krowiego łajna i kadzidła, kwiatów, słodkości, smażonego drobiu, świeżo pieczonego chleba i wielu innych – że pusty żołądek kurczył się boleśnie. Większość handlarzy stanowili jego krajanie – czarnowłosi, uwijający się jak w ukropie Olkowie, zachwalający swe towary z radosną nachalnością. Świeże owoce, warzywa, połacie mięsa, żywe kurczaki, suszone ryby, świece, książki, biżuteria, wyroby rymarskie, meble, obrazy, usługi fryzjerskie, chleb, zegary, słodycze, ciasta, wełna, ubrania robocze, modne stroje… Wydawało się, że nie było niczego, czego nie można by tu kupić, gdyby się tylko chciało i… miało pieniądze. – Wstążki, wstążki, piękne wstążki, tuzin w cenie sześciu! – Grudzięże! Dojrzałe grudzięże! – Eeej! Patrz, jak leziesz, człowieku! Asher obrócił się i potknął, wpadając na człowieka, który ciągnął na postronku czekoladowobrązowego byka. Wypolerowany kolczyk w nosie bestii lśnił w słońcu, a jego płaskie racice uderzały głucho o bruk. – Zjeżdżaj stąd, łamago! – warknęła handlarka owocami, gruba Olkinka o ciemnych włosach związanych z tyłu w kok, ubrana w jasnozieloną sukienkę, osłoniętą poplamionym fartuchem. W wyciągniętej dłoni trzymała kiść dorodnych różowych owoców. – Odstraszasz mi klientów. Jako że Asher złożył sobie solenną obietnicę szukać wszędzie, gdzie tylko się da, zaryzykował: – Nie potrzebowałaby pani pary rąk do pomocy? Przekupka mrugnęła do stłoczonych wokół jej straganu gapiów i zarechotała. – Dzięki, synku, ale mam już jednego chłopa, którego każda jedna ręka jest jak twoje dwie. Więc jeśli nic nie kupujesz, lepiej złaź mi z drogi! Uniosła trzęsące się tłuste ramiona, kołysząc obi tym biustem, i wykrzywiła drwiąco usta. Wokół rozległy się śmiechy. Czerwony ze wstydu Asher odczekał, aż babsztyl się odwróci, po czym zwinął z kiści leżącej na samym wierzchu straganu jeden owoc i zanurkował w płynący wartko strumień przechodniów. Pochłonął zdobycz w trzech łapczywych kęsach, wytarł i zlizał cierpki sok, który ściekał mu po nieogolonym podbródku. To było całe jego śniadanie, obiad i być może także kolacja, o ile nie znajdzie dzisiaj roboty. Wetknięty za pasek mieszek na tronny i ciułaki ział pustką, podróż i nocleg pochłonęły prawie wszystkie skromne oszczędności. Zostało jeszcze ledwie na jedną noc, miskę zupy i kawałek chleba. Asher zaczynał się martwić. Ale poza gryzącym jak pies niepokojem czuł jednocześnie dziką, rozpierającą radość. Był w Doranie! W wielkim, otoczonym murami mieście. Gdyby tylko tata mógł go teraz zobaczyć. Gdyby widzieli to jego bracia… Zsikaliby się w portki na miejscu. Ha! Jeszcze na długo zanim uknuł plan, który przywiódł go tutaj, marzył, by zobaczyć to miejsce. Dorastał, żyjąc opowieściami, którymi stary Hemp raczył stłoczonych u jego stóp, zasłuchanych chłopców. Rytuał odbywał się zwykle popołudniową porą, gdy łodzie stały już zacumowane w porcie, ryby były oczyszczone i wypatroszone, a mewy na molo toczyły kłótnie o żer. Hemp był jedynym człowiekiem w Restharven, który widział miasto. Rozparty na swojej ulubionej ławce nad zatoką, pykając sękatą fajkę, snuł historie, które sprawiały, że słuchaczom z wrażenia oczy wychodziły na wierzch, a serce nieomal wyskakiwało z piersi. – Dorana – opowiadał – jest tak ogromna, że mogłaby pomieścić dwadzieścia albo i więcej takich wiosek jak Restharven. Domy i karczmy są tam wysokie jak drzewa rosnące w głębi lądu i pomalowane na wszystkie kolory świata. A piwiarnie! Zawsze pełne po brzegi, nigdy nie pustoszeją. A zapachy! Ślina cieknie na samą myśl – świnie, jagnięta i tłuste soczyste woły pieczone nad paleniskami tak ogromnymi, że weszłaby tam cała restharveńska rodzina. No, może prawie cała.Zasłuchani chłopcy wzdychali, rozmarzeni, i głaskali wypełnione rybami brzuchy. – Ale to jeszcze nie wszystko – dodawał Hemp głosem tak cichym i nabożnym, jak delikatny szmer piany na kamieniu, podczas gdy fale odpłynęły już dawno w morze. – W Doranie zobaczyć można Wielki Mur Barl, ogromną złotą ścianę nad magicznym dołem o stu dnach, otoczoną ostrzem wznoszących się za miastem nagich skał. – Widziałeś go? – pytali z zapartym tchem chłopcy, nie mogąc uwierzyć, mimo że słyszeli tę historię już setki razy. – O, tak! – zapewniał ich stary Hemp. – Wielki Mur Barl nie jest niewidzialny, jak zaklęcia zatopione wśród odległych raf czyhających na statki, które wpływają ze spokojniejszych wód, uwięzionych pomiędzy rafami a brzegiem. O nie! Wielki Mur Barl to ogromna płomienna góra, widoczna w południe, w bezchmurny dzień. Strzeże naszego – Olków – bezpieczeństwa. Sprawuje pieczę nad każdym mężczyzną, każdą kobietą i dzieckiem, chroniąc nas przed złem roztaczającego się dalej opustoszałego świata. W tym momencie zawsze ktoś pytał: – A co z Doranami, Hemp? Czy Doran także on strzeże? A Hemp za każdym razem odpowiadał: – Oczywiście, że tak. Myślicie, że chciałoby im się budować mur, jeśli przede wszystkim nie zapewniałby ochrony im, w pierwszej kolejności? A mówił to zawsze cicho – w obawie, że mógłby zostać usłyszany, chociaż najbliżsi Doranie mieszkali ponad trzydzieści mil stąd. Ale uszy Doran były zaczarowane, a nie był to lud, który z łatwością znosił krytykę. Niespokojny i ogarnięty nagłą tęsknotą za domem, Asher otrząsnął się ze wspomnień i spojrzał w górę, ponad plac targowy, gdzie, daleko za miastem, połyskiwał w porannym słońcu Wielki Mur Barl. Stary Hemp miał sporo racji, tak czy inaczej. Mur stał na swoim miejscu i będzie tam stał najpewniej do końca świata. Minęła go grupka roześmianych Doran. Asher nie mógł oderwać od nich oczu. Byli wysocy, o włosach w kolorze srebra, złota, dojrzałej pszenicy i słońca, kręconych i splecionych w warkocze, obwieszeni beztrosko drogimi klejnotami. Oczy mieli piękne i jasne, błyszczące odcieniami zieleni, błękitu i szarości, a cerę białą jak świeże mleko. Smukli, odziani w jedwabie, brokaty, aksamit, skórę, len. Zachowywali się jak jakieś nieziemskie istoty – nietknięte, nietykalne – nawet uliczny pył ustępował im z drogi z szacunkiem, w którąkolwiek tylko skierowali się stronę. To były właśnie czary. Nosili je na sobie niczym niewidzialny płaszcz. Nasunięty na smukłe ramiona, trzymał się na nich dzięki wyniosłemu przechyleniu brody i sposobowi, w jaki stawiali na ziemi swe strojnie obute stopy – jakby po każdym ich kroku miał wyrosnąć kwitnący, wonny kwiat. W okolicach Restharven Doranie byli wielką rzadkością. Król przyjeżdżał raz w roku, na Święto Morza. Pojawiał się od czasu do czasu poborca podatkowy, rachmistrz lub któryś z wyelegantowanych dorańskich zielarzy – gdy staroświeccy olkińscy znachorzy nie radzili sobie z czyimś zatruciem żołądkowym czy bardziej skomplikowanym złamaniem. Poza tym Doranie trzymali się w swoim gronie, skupieni w większych miastach królestwa i oczywiście tu, w stolicy. Czym się zajmowali? Asher nie miał pojęcia. Prawdopodobnie uprawiali ziemię, łowili ryby w rzece, hodowali konie – podobnie jak jego krajanie. No i – oczywiście – parali się magią. Na myśl o tym Asher niechętnie się skrzywił. Spędzać życie na uprawianiu czarów? To nienaturalne. Ten niezwykły złotowłosy lud, mający niemal wszechwładną moc, dzięki której mógł spełnić każdą swoją zachciankę; którego całe życie upływało bez choćby cienia zmartwień, nie mówiąc już o znojnej pracy – co on wie o świecie? Przecież człowiek powinien być nieodłączną cząstką świata, żyć w zgodzie z jego rytmem, słuchać jego dyskretnych poleceń. Nic nie wiedzą – odpowiedział sobie Asher. Choć posiadają tajemniczą, magiczną moc, Doranie nie wiedzą zupełnie nic. Wydawszy zniecierpliwione poirytowane westchnienie, Asher ruszył przed siebie. Tkwienie w miejscu jak kołek w morzu nie pomoże mu z pewnością w znalezieniu pracy. Rozpychając się łokciami, jedną ręką zabezpieczając mieszek, żeglował przez stłoczony przy straganach tłum, zagadując każdego z handlarzy o posadę. Ale nawet małe dziewczątka w Restharven, zbierające muszelki podczas odpływu, nie potrai łyby zgromadzić w swych jutowych sakiewkach tylu skarbów, ile on zebrał odmów tego dnia. Serce biło mu coraz niespokojniej. Nie tak to sobie, cholera, wyobrażał. Był przekonany, że znalezienie pracy pójdzie mu sto razy łatwiej.Zniechęcony, zatrzymał się przed jednym z nielicznych dorańskich stoisk, znajdujących się na rynku. Właścicielka – piękna młoda kobieta – uśmiechnęła się do niego i pstryknęła palcami. Mały drewniany piesek, zmyślnie wycięty i pomalowany, stojący dotychczas wśród innych zabawek, podskoczył nagle, zaszczekał i wywinął salto. Kolejne pstryknięcie ożywiło zabawnego grubego klauna, ubranego w połyskującą czerwień, który zaczął żonglować trzema żółtymi piłeczkami. Piesek szczeknął zajadle, próbując złapać jedną z zabawek w powietrzu. Oglądający to widowisko roześmiali się. Asher w ostatnim momencie zdusił uśmiech. Prychając drwiąco, odwrócił się od psa, klauna i pięknej kobiety, i zanurzył w tłumie. Cholerni Doranie! Nawet głupiej zabawki dla dzieci nie potrai ą zrobić bez użycia czarów. Pośrodku placu stała fontanna, która tryskała wodą niczym wieloryb. Jej centralną część stanowił wyrzeźbiony w zielonym kamieniu wizerunek Barl z rozpostartymi ramionami i piorunem w dłoni. Spod spienionej tal i pobłyskiwały w słońcu monety. Asher wyłowił ostatni drogocenny miedziany pieniążek z sakiewki i wrzucił do wody. – Potrzebuję pracy – rzekł do patrzącej nań z góry milczącej twarzy. – Nie jakiejś nie wiadomo jakiej, za to w słusznej sprawie. Myślisz, że mogłabyś jakoś mi pomóc? Pomnik milczał. Krople spływały po jego zielonych rzeźbionych policzkach jak łzy. Choć czemu niby Barl miałaby płakać, Asher nie miał pojęcia. Odwróciwszy się plecami do rzeźbionej postaci, usiadł ciężko na brzegu fontanny. Nie żeby naprawdę spodziewał się, że rzeźba przemówi. Ale miał cień nadziei na coś w rodzaju odpowiedzi. Inspiracji. Jakiś cholerny pomysł. Jasne, że nie był najczęstszym bywalcem kaplicy, ale – podobnie jak wszyscy mieszkańcy królestwa – wierzył. I przestrzegał praw. Wszystkich, co do jednego. To powinno przecież coś znaczyć. Nie, Asher nie zgodzi się pogrzebać swoich marzeń, jeszcze zanim te zdążyły ujrzeć światło dzienne. Gdzieś przecież w tym wielkim, hałaśliwym mieście musi żyć Olk, któremu przyda się młody uczciwy mężczyzna o silnych ramionach, gotowy podjąć się choćby najcięższej harówki za ciepły posiłek, miękkie łóżko i uczciwą zapłatę na koniec. E tam, nie ma sensu zawracać sobie głowy żadnym z tych miejskich i rcyków. Są tacy sami jak Doranie – wytworni panicze z miasta ze swoimi wymuskanymi domami i gładkimi dłońmi, mający więcej forsy niż rozumu – oni chcieliby pewnie pomocnika – nie, raczej lokaja – z referencjami, doskonałym akcentem i ubraniem wartym rocznego połowu makreli. Asher nie miał najmniejszego zamiaru wdawać się w takie bzdury, a i ci ludzie z pewnością nie mieliby z niego żadnego pożytku. O, nie! Co to, to nie! Był ostatecznie rybakiem, urodzonym i wychowanym w Restharven, i znał swoją wartość. Gdzieś w tym mieście na pewno jest ktoś, kto się na nim pozna. I mniejsza o pomnik, Asher sam sobie poradzi. Sam znajdzie dla siebie odpowiednią robotę. Nie miał innego wyjścia. Musiał dotrzymać obietnicy i zdobyć jakoś te pieniądze. Pośród targowego gwaru rozległ się nagle gniewny krowi ryk. Asherowi przyszła do głowy odkrywcza myśl. Zwierzęcy targ! Idiota, że też nie wpadł na to od razu, zamiast włóczyć się od straganu do straganu, nie mając z tego nic prócz upokorzeń. Na targu zwierzęcym będą farmerzy i hodowcy bydła. Ludzie jego pokroju. Z całą pewnością znajdzie się wśród nich ktoś, komu przyda się pomoc Ashera z Restharven. Zerwał się, rozpalony na nowo nadzieją. Jego myśli przerwało poruszenie po przeciwnej stronie placu. Krzyki, gwizdy, aplauz. Wśród stoisk, stłoczonych ciał i ciemnych głów dojrzał błękitno-purpurowy mundur – od strony zamku, lśniącego jak samotna mewa na wzgórzu ponad miastem, nadchodził miejski strażnik. Asher podszedł bliżej. Zwierzęcy targ nie ucieknie, a pięć minut go nie zbawi. Poza tym zżerała go ciekawość. – Z drogi! – usłyszał surowy głos, który górował nad bezmyślnym targowym gwarem. – Zrobić miejsce dla Jego Wysokości Księcia Gara!Asher poczuł, jak kłębiący się wokół niego wzburzony tłum naciera nań i popycha naprzód. Nie rozumiał powodu tego całego zamieszania. Dlaczego przejście księcia wywołuje tak ogromne emocje? Czyż nie mieszka on tu, w tym mieście, wraz z resztą rodziny królewskiej?
Zaskoczony Matt wyprostował się gwałtownie i spojrzał na kobietę stojącą w wejściu. Zaciskała mocno szczupłe palce na krawędzi zaryglowanych stajennych drzwiczek, a jej trójkątna twarz zdradzała z trudem tłumione emocje. Koń, którego siodłał Matt, przestraszony zarzucił głową i parsknął. – Spokojnie, Tancerz, głupcze – powiedział mężczyzna, kładąc dłoń na gniadym rozedrganym zadzie. – Nieźle nas podeszłaś, Dathne. – Przepraszam – jak zwykle nie była przesadnie skruszona. – Słyszałeś, co powiedziałam? Matt zanurkował pod szyją ogiera i sprawdził popręg. – Niezupełnie. Dathne zerknęła przez ramię, odryglowała drzwi i weszła do środka. Z podwórza dobiegały odgłosy rozmowy i żartobliwych przekomarzań oraz stukot i chrzęst żelaznych kopyt na żwirze – dwóch stajennych wyprowadzało konie na pastwisko. – Powiedziałam – obniżyła głos – że on jest tutaj. Złote sprzączki uzdy były na różnej wysokości. Matt, marszcząc brwi, szarpnął uprzężą, by wyrównać uzdę. – Kto? Jego Wysokość? – cmoknął z niezadowoleniem. – Znów przed czasem, cholera. Prosił mnie, żeby Tancerz był gotowy na dziewiątą. Jakieś spotkanie czy coś… A nie ma jeszcze nawet… Dathne syknęła ze zniecierpliwieniem. – Nie książę Gar, ty zakuty łbie! ON. W pierwszym momencie zupełnie nie mógł się połapać, o czym ona mówi. Po chwili wbił wzrok – niemal dosłownie – w jej twarz, w jej oczy. Serce zaczęło mu walić jak oszalałe, aż musiał się oprzeć o ciepłą, umięśnioną szyję konia. – Na pewno? Skąd wiesz? – odezwał się nie swoim głosem: chrapliwym, suchym, przerażonym. Był wstrząśnięty. Jeśli Dathne mówiła prawdę… Jeśli ON – tak długo wyczekiwany – rzeczywiście w końcu tu był, życie Matta, które ten kochał pomimo wszelkich jego mrocznych tajemnic, było skończone. A ów dzień – tak jasny, błękitny, pachnący ciepło różami, jaśminem i gorącokrwistymi końmi – oznaczał koniec wszystkich rzeczy, które Matt znał i cenił. Koniec wszystkiego – także jego i Dathne. Dziewczyna spojrzała na niego z wyrazem zdziwienia i irytacji na wąskiej, surowej twarzy. – Skąd wiem? I to ty mnie o to pytasz? Wiem i już. Obudził mnie dzisiaj w środku nocy. Wyczułam jego obecność. – Po chwili wzruszyła ramionami, a jej kościste barki przebiegł niecierpliwy skurcz. – Poza tym widziałam go. – Widziałaś? – spytał przerażony Matt. – Na jawie? Nie we śnie? Kiedy? Gdzie? Dathne naciągnęła mocniej na ramiona lekki szal, zrobiła bezszelestny krok w jego stronę i rzekła głosem zniżonym niemal do szeptu: – Wcześniej. Węszyłam za nim, aż w końcu go dopadłam, jak wychodził od Verry’ego – pociągnęła nosem. – Nie mogę powiedzieć, żeby miał najlepszy gust. – Dathne, to nie było mądre. – Otarł spocone dłonie o nogawki spodni. – A jeśli cię widział? Ponownie wzruszyła ramionami. – Nawet jeśli, to co? Nie zna mnie i nie wie, kim jestem. Poza tym nie mógł mnie zobaczyć. Dziś jest targ, od paru dni w mieście roi się od ludzi. Wmieszałam się w tłum i tyle. – Nie myślisz… – Matt zawahał się – …że on wie?
Dathne skrzywiła się i zaszeleściła stopą w żółtej słomie, zastanawiając się. – Może – powiedziała w końcu. – Niewykluczone. Po chwili pokręciła jednak głową: – Ale sądzę, że nie. Gdyby wiedział, do czego by nas potrzebował? Mamy do odegrania pewną rolę w sprawie, która jeszcze nie zdążyła się zacząć. – Jej czarne oczy rozbłysły znajomym onieśmielającym blaskiem. – Zastanawiam się, dokąd nas to zaprowadzi. Ty nie? Matt wzdrygnął się. To było pytanie z rodzaju tych, na które wolałby nie odpowiadać. – O ile tylko nie za szybko na cmentarz, mało mnie to obchodzi. Powiedziałaś Veirze? Dathne zawahała się na ułamek sekundy. – Jeszcze nie. Ma na głowie sprawy Kręgu i kłopoty w Basingdown. W dodatku nie ma na razie o czym gadać. – Mówisz to tak spokojnie, tak pewnie… – wiedział, że jego słowa brzmią jak zarzut, ale nic nie mógł na to poradzić. Stała obok niego: silna, pewna siebie i niezależna, jak zawsze, podczas gdy on czuł, jak wnętrzności zwijają mu się w kłębek, a koszula robi się mokra od potu. Wyczuwając jego niepokój, Tancerz parsknął ostrzegawczo przez krwistoczerwone nozdrza i położył po sobie spiczaste uszy. Matt odetchnął z trudem i pogłaskał lśniący, szukający pociechy pysk. – Skąd masz pewność? – jego głos przeszedł w dramatyczny szept. Dathne uśmiechnęła się. – Bo śniłam o nim i przyszedł. I to wszystko. Głupotą byłoby oczekiwać czegoś więcej: słów pocieszenia czy otuchy. To była cała Dathne – cierpka, tajemnicza, niewzruszona i samowystarczalna. Po sześciu latach znajomości i sporów, w których zawsze ostatnie słowo należało do niej, Matt wciąż krążył dookoła tej dziewczyny jak ćma i wiedział, że dalsze drążenie sprawy nie ma sensu. Była, jaka była, i taka już pozostanie. Równie dobrze można by narzekać, że koń ma cztery nogi i ogon. Jej raczej przeciętnej urody twarz rozjaśnił na chwilę i glarny uśmiech. Potrai ła czytać w myślach Matta, jakby był jedną z książek, które sprzedawała w swoim sklepie. A niech ją! – Muszę już iść. Książę może się zjawić lada moment, poza tym mam do załatwienia parę spraw – powiedziała. Coś w jej błyszczących oczach sprawiło, że poczuł, jak ciało na nowo odmawia mu posłuszeństwa. – Jakich spraw? – Spotkajmy się wieczorem na piwie w Zielonej Gęsi – zaproponowała, oparłszy lekko dłoń o stajenne drzwi. – Być może będę miała coś ciekawego do opowiedzenia… – Dathne! Ale ona już była na zewnątrz – szybkim ruchem zaryglowała z hukiem drzwi stajni, a słońce zalśniło w jej kruczoczarnych włosach związanych w luźny węzeł nad długą kształtną szyją. – Nie później niż o siódmej, pamiętaj! – zawołała przez ramię, mijając młodego Bellybone’a, który niósł kołyszące się równo po obu stronach ramion wiadra wody, i oddalając się prężnym krokiem. – Potrzeba mi dużo słodkiego snu, jeśli wziąć pod uwagę, jak wiele korzyści z niego płynie. I już jej nie było – wyślizgnęła się jak cień głównym, zwieńczonym łukiem wyjściem z dziedzińca. W tym samym momencie w bramie prowadzącej do wieży pełniącej funkcję książęcej rezydencji pojawił się sam książę – gotowy z miejsca wsiąść na konia i zabrać się do roboty. Jego jasne włosy połyskiwały jak płynne złoto, a swobodny uśmiech skrywał tak wiele… Matt westchnął i rzuciwszy ostatnie zaniepokojone spojrzenie na kobietę, której ślubował wiernie służyć, odłożył na bok zmartwienia i wyszedł na spotkanie następcy tronu. Na wielkim rynku Dorany – stolicy królestwa Lur – trwał targ w pełnej, hałaśliwej krasie. Odbywał się on w pierwszy dzień Barlanariów każdego miesiąca, z regularnością deszczowych pór, i choć promienie słońca z rzadka rozświetlały dziś najwyższą wieżę odległego królewskiego pałacu, rynek wypełniony był po brzegi kupującymi,sprzedającymi i turystami, przepychającymi się i miotającymi jak ryby w sieci. Asher stał w samym środku tego szaleństwa, rozglądając się w oszołomieniu, jego zmysły nie nadążały za ilością wrażeń. Uszy pękały mu od hałasu, a nos rozsadzało tak dużo różnych zapachów – potu, dymu, krowiego łajna i kadzidła, kwiatów, słodkości, smażonego drobiu, świeżo pieczonego chleba i wielu innych – że pusty żołądek kurczył się boleśnie. Większość handlarzy stanowili jego krajanie – czarnowłosi, uwijający się jak w ukropie Olkowie, zachwalający swe towary z radosną nachalnością. Świeże owoce, warzywa, połacie mięsa, żywe kurczaki, suszone ryby, świece, książki, biżuteria, wyroby rymarskie, meble, obrazy, usługi fryzjerskie, chleb, zegary, słodycze, ciasta, wełna, ubrania robocze, modne stroje… Wydawało się, że nie było niczego, czego nie można by tu kupić, gdyby się tylko chciało i… miało pieniądze. – Wstążki, wstążki, piękne wstążki, tuzin w cenie sześciu! – Grudzięże! Dojrzałe grudzięże! – Eeej! Patrz, jak leziesz, człowieku! Asher obrócił się i potknął, wpadając na człowieka, który ciągnął na postronku czekoladowobrązowego byka. Wypolerowany kolczyk w nosie bestii lśnił w słońcu, a jego płaskie racice uderzały głucho o bruk. – Zjeżdżaj stąd, łamago! – warknęła handlarka owocami, gruba Olkinka o ciemnych włosach związanych z tyłu w kok, ubrana w jasnozieloną sukienkę, osłoniętą poplamionym fartuchem. W wyciągniętej dłoni trzymała kiść dorodnych różowych owoców. – Odstraszasz mi klientów. Jako że Asher złożył sobie solenną obietnicę szukać wszędzie, gdzie tylko się da, zaryzykował: – Nie potrzebowałaby pani pary rąk do pomocy? Przekupka mrugnęła do stłoczonych wokół jej straganu gapiów i zarechotała. – Dzięki, synku, ale mam już jednego chłopa, którego każda jedna ręka jest jak twoje dwie. Więc jeśli nic nie kupujesz, lepiej złaź mi z drogi! Uniosła trzęsące się tłuste ramiona, kołysząc obi tym biustem, i wykrzywiła drwiąco usta. Wokół rozległy się śmiechy. Czerwony ze wstydu Asher odczekał, aż babsztyl się odwróci, po czym zwinął z kiści leżącej na samym wierzchu straganu jeden owoc i zanurkował w płynący wartko strumień przechodniów. Pochłonął zdobycz w trzech łapczywych kęsach, wytarł i zlizał cierpki sok, który ściekał mu po nieogolonym podbródku. To było całe jego śniadanie, obiad i być może także kolacja, o ile nie znajdzie dzisiaj roboty. Wetknięty za pasek mieszek na tronny i ciułaki ział pustką, podróż i nocleg pochłonęły prawie wszystkie skromne oszczędności. Zostało jeszcze ledwie na jedną noc, miskę zupy i kawałek chleba. Asher zaczynał się martwić. Ale poza gryzącym jak pies niepokojem czuł jednocześnie dziką, rozpierającą radość. Był w Doranie! W wielkim, otoczonym murami mieście. Gdyby tylko tata mógł go teraz zobaczyć. Gdyby widzieli to jego bracia… Zsikaliby się w portki na miejscu. Ha! Jeszcze na długo zanim uknuł plan, który przywiódł go tutaj, marzył, by zobaczyć to miejsce. Dorastał, żyjąc opowieściami, którymi stary Hemp raczył stłoczonych u jego stóp, zasłuchanych chłopców. Rytuał odbywał się zwykle popołudniową porą, gdy łodzie stały już zacumowane w porcie, ryby były oczyszczone i wypatroszone, a mewy na molo toczyły kłótnie o żer. Hemp był jedynym człowiekiem w Restharven, który widział miasto. Rozparty na swojej ulubionej ławce nad zatoką, pykając sękatą fajkę, snuł historie, które sprawiały, że słuchaczom z wrażenia oczy wychodziły na wierzch, a serce nieomal wyskakiwało z piersi. – Dorana – opowiadał – jest tak ogromna, że mogłaby pomieścić dwadzieścia albo i więcej takich wiosek jak Restharven. Domy i karczmy są tam wysokie jak drzewa rosnące w głębi lądu i pomalowane na wszystkie kolory świata. A piwiarnie! Zawsze pełne po brzegi, nigdy nie pustoszeją. A zapachy! Ślina cieknie na samą myśl – świnie, jagnięta i tłuste soczyste woły pieczone nad paleniskami tak ogromnymi, że weszłaby tam cała restharveńska rodzina. No, może prawie cała.Zasłuchani chłopcy wzdychali, rozmarzeni, i głaskali wypełnione rybami brzuchy. – Ale to jeszcze nie wszystko – dodawał Hemp głosem tak cichym i nabożnym, jak delikatny szmer piany na kamieniu, podczas gdy fale odpłynęły już dawno w morze. – W Doranie zobaczyć można Wielki Mur Barl, ogromną złotą ścianę nad magicznym dołem o stu dnach, otoczoną ostrzem wznoszących się za miastem nagich skał. – Widziałeś go? – pytali z zapartym tchem chłopcy, nie mogąc uwierzyć, mimo że słyszeli tę historię już setki razy. – O, tak! – zapewniał ich stary Hemp. – Wielki Mur Barl nie jest niewidzialny, jak zaklęcia zatopione wśród odległych raf czyhających na statki, które wpływają ze spokojniejszych wód, uwięzionych pomiędzy rafami a brzegiem. O nie! Wielki Mur Barl to ogromna płomienna góra, widoczna w południe, w bezchmurny dzień. Strzeże naszego – Olków – bezpieczeństwa. Sprawuje pieczę nad każdym mężczyzną, każdą kobietą i dzieckiem, chroniąc nas przed złem roztaczającego się dalej opustoszałego świata. W tym momencie zawsze ktoś pytał: – A co z Doranami, Hemp? Czy Doran także on strzeże? A Hemp za każdym razem odpowiadał: – Oczywiście, że tak. Myślicie, że chciałoby im się budować mur, jeśli przede wszystkim nie zapewniałby ochrony im, w pierwszej kolejności? A mówił to zawsze cicho – w obawie, że mógłby zostać usłyszany, chociaż najbliżsi Doranie mieszkali ponad trzydzieści mil stąd. Ale uszy Doran były zaczarowane, a nie był to lud, który z łatwością znosił krytykę. Niespokojny i ogarnięty nagłą tęsknotą za domem, Asher otrząsnął się ze wspomnień i spojrzał w górę, ponad plac targowy, gdzie, daleko za miastem, połyskiwał w porannym słońcu Wielki Mur Barl. Stary Hemp miał sporo racji, tak czy inaczej. Mur stał na swoim miejscu i będzie tam stał najpewniej do końca świata. Minęła go grupka roześmianych Doran. Asher nie mógł oderwać od nich oczu. Byli wysocy, o włosach w kolorze srebra, złota, dojrzałej pszenicy i słońca, kręconych i splecionych w warkocze, obwieszeni beztrosko drogimi klejnotami. Oczy mieli piękne i jasne, błyszczące odcieniami zieleni, błękitu i szarości, a cerę białą jak świeże mleko. Smukli, odziani w jedwabie, brokaty, aksamit, skórę, len. Zachowywali się jak jakieś nieziemskie istoty – nietknięte, nietykalne – nawet uliczny pył ustępował im z drogi z szacunkiem, w którąkolwiek tylko skierowali się stronę. To były właśnie czary. Nosili je na sobie niczym niewidzialny płaszcz. Nasunięty na smukłe ramiona, trzymał się na nich dzięki wyniosłemu przechyleniu brody i sposobowi, w jaki stawiali na ziemi swe strojnie obute stopy – jakby po każdym ich kroku miał wyrosnąć kwitnący, wonny kwiat. W okolicach Restharven Doranie byli wielką rzadkością. Król przyjeżdżał raz w roku, na Święto Morza. Pojawiał się od czasu do czasu poborca podatkowy, rachmistrz lub któryś z wyelegantowanych dorańskich zielarzy – gdy staroświeccy olkińscy znachorzy nie radzili sobie z czyimś zatruciem żołądkowym czy bardziej skomplikowanym złamaniem. Poza tym Doranie trzymali się w swoim gronie, skupieni w większych miastach królestwa i oczywiście tu, w stolicy. Czym się zajmowali? Asher nie miał pojęcia. Prawdopodobnie uprawiali ziemię, łowili ryby w rzece, hodowali konie – podobnie jak jego krajanie. No i – oczywiście – parali się magią. Na myśl o tym Asher niechętnie się skrzywił. Spędzać życie na uprawianiu czarów? To nienaturalne. Ten niezwykły złotowłosy lud, mający niemal wszechwładną moc, dzięki której mógł spełnić każdą swoją zachciankę; którego całe życie upływało bez choćby cienia zmartwień, nie mówiąc już o znojnej pracy – co on wie o świecie? Przecież człowiek powinien być nieodłączną cząstką świata, żyć w zgodzie z jego rytmem, słuchać jego dyskretnych poleceń. Nic nie wiedzą – odpowiedział sobie Asher. Choć posiadają tajemniczą, magiczną moc, Doranie nie wiedzą zupełnie nic. Wydawszy zniecierpliwione poirytowane westchnienie, Asher ruszył przed siebie. Tkwienie w miejscu jak kołek w morzu nie pomoże mu z pewnością w znalezieniu pracy. Rozpychając się łokciami, jedną ręką zabezpieczając mieszek, żeglował przez stłoczony przy straganach tłum, zagadując każdego z handlarzy o posadę. Ale nawet małe dziewczątka w Restharven, zbierające muszelki podczas odpływu, nie potrai łyby zgromadzić w swych jutowych sakiewkach tylu skarbów, ile on zebrał odmów tego dnia. Serce biło mu coraz niespokojniej. Nie tak to sobie, cholera, wyobrażał. Był przekonany, że znalezienie pracy pójdzie mu sto razy łatwiej.Zniechęcony, zatrzymał się przed jednym z nielicznych dorańskich stoisk, znajdujących się na rynku. Właścicielka – piękna młoda kobieta – uśmiechnęła się do niego i pstryknęła palcami. Mały drewniany piesek, zmyślnie wycięty i pomalowany, stojący dotychczas wśród innych zabawek, podskoczył nagle, zaszczekał i wywinął salto. Kolejne pstryknięcie ożywiło zabawnego grubego klauna, ubranego w połyskującą czerwień, który zaczął żonglować trzema żółtymi piłeczkami. Piesek szczeknął zajadle, próbując złapać jedną z zabawek w powietrzu. Oglądający to widowisko roześmiali się. Asher w ostatnim momencie zdusił uśmiech. Prychając drwiąco, odwrócił się od psa, klauna i pięknej kobiety, i zanurzył w tłumie. Cholerni Doranie! Nawet głupiej zabawki dla dzieci nie potrai ą zrobić bez użycia czarów. Pośrodku placu stała fontanna, która tryskała wodą niczym wieloryb. Jej centralną część stanowił wyrzeźbiony w zielonym kamieniu wizerunek Barl z rozpostartymi ramionami i piorunem w dłoni. Spod spienionej tal i pobłyskiwały w słońcu monety. Asher wyłowił ostatni drogocenny miedziany pieniążek z sakiewki i wrzucił do wody. – Potrzebuję pracy – rzekł do patrzącej nań z góry milczącej twarzy. – Nie jakiejś nie wiadomo jakiej, za to w słusznej sprawie. Myślisz, że mogłabyś jakoś mi pomóc? Pomnik milczał. Krople spływały po jego zielonych rzeźbionych policzkach jak łzy. Choć czemu niby Barl miałaby płakać, Asher nie miał pojęcia. Odwróciwszy się plecami do rzeźbionej postaci, usiadł ciężko na brzegu fontanny. Nie żeby naprawdę spodziewał się, że rzeźba przemówi. Ale miał cień nadziei na coś w rodzaju odpowiedzi. Inspiracji. Jakiś cholerny pomysł. Jasne, że nie był najczęstszym bywalcem kaplicy, ale – podobnie jak wszyscy mieszkańcy królestwa – wierzył. I przestrzegał praw. Wszystkich, co do jednego. To powinno przecież coś znaczyć. Nie, Asher nie zgodzi się pogrzebać swoich marzeń, jeszcze zanim te zdążyły ujrzeć światło dzienne. Gdzieś przecież w tym wielkim, hałaśliwym mieście musi żyć Olk, któremu przyda się młody uczciwy mężczyzna o silnych ramionach, gotowy podjąć się choćby najcięższej harówki za ciepły posiłek, miękkie łóżko i uczciwą zapłatę na koniec. E tam, nie ma sensu zawracać sobie głowy żadnym z tych miejskich i rcyków. Są tacy sami jak Doranie – wytworni panicze z miasta ze swoimi wymuskanymi domami i gładkimi dłońmi, mający więcej forsy niż rozumu – oni chcieliby pewnie pomocnika – nie, raczej lokaja – z referencjami, doskonałym akcentem i ubraniem wartym rocznego połowu makreli. Asher nie miał najmniejszego zamiaru wdawać się w takie bzdury, a i ci ludzie z pewnością nie mieliby z niego żadnego pożytku. O, nie! Co to, to nie! Był ostatecznie rybakiem, urodzonym i wychowanym w Restharven, i znał swoją wartość. Gdzieś w tym mieście na pewno jest ktoś, kto się na nim pozna. I mniejsza o pomnik, Asher sam sobie poradzi. Sam znajdzie dla siebie odpowiednią robotę. Nie miał innego wyjścia. Musiał dotrzymać obietnicy i zdobyć jakoś te pieniądze. Pośród targowego gwaru rozległ się nagle gniewny krowi ryk. Asherowi przyszła do głowy odkrywcza myśl. Zwierzęcy targ! Idiota, że też nie wpadł na to od razu, zamiast włóczyć się od straganu do straganu, nie mając z tego nic prócz upokorzeń. Na targu zwierzęcym będą farmerzy i hodowcy bydła. Ludzie jego pokroju. Z całą pewnością znajdzie się wśród nich ktoś, komu przyda się pomoc Ashera z Restharven. Zerwał się, rozpalony na nowo nadzieją. Jego myśli przerwało poruszenie po przeciwnej stronie placu. Krzyki, gwizdy, aplauz. Wśród stoisk, stłoczonych ciał i ciemnych głów dojrzał błękitno-purpurowy mundur – od strony zamku, lśniącego jak samotna mewa na wzgórzu ponad miastem, nadchodził miejski strażnik. Asher podszedł bliżej. Zwierzęcy targ nie ucieknie, a pięć minut go nie zbawi. Poza tym zżerała go ciekawość. – Z drogi! – usłyszał surowy głos, który górował nad bezmyślnym targowym gwarem. – Zrobić miejsce dla Jego Wysokości Księcia Gara!Asher poczuł, jak kłębiący się wokół niego wzburzony tłum naciera nań i popycha naprzód. Nie rozumiał powodu tego całego zamieszania. Dlaczego przejście księcia wywołuje tak ogromne emocje? Czyż nie mieszka on tu, w tym mieście, wraz z resztą rodziny królewskiej?
Czy mieszkańcy miasta nie mają okazji widywać go niemal codziennie? Po co tratują się nawzajem, żeby popatrzyć na niego przez chwilę akurat teraz? Ale choć mruczał pod nosem ze złości, przeklinał i starał się opierać nacierającej tłuszczy, musiał przyznać, że sam odczuwał rodzaj ekscytacji. Nawet stary Hemp nie widział na własne oczy żadnego z członków królewskiej rodziny. Asher urośnie tym samym jeszcze bardziej w oczach wszystkich, a już tata bez wątpienia oszaleje z radości. Gdy handlarze i kupujący rozstąpili się, robiąc przejście, książę mógł swobodnie przejechać wśród wiwatującego tłumu, podtrzymując cugle jedną dłonią, na czerwonogniadym koniu. Było to piękne zwierzę, kroczące stępa, nakrapiane, ubrane w wysadzaną klejnotami uprząż. Asher poczuł ukłucie zazdrości. Oto, co daje bycie księciem – jeździsz sobie po mieście na grzbiecie takiej cudownej bestii, a w domu masz pewnie jeszcze sto podobnych. Po raz pierwszy w życiu zrobiło mu się na chwilę żal, że jest tym, kim jest. Książę wyglądał równie wspaniale. Lśniące włosy w kolorze zboża, długie jak u dziewczyny, nosił upięte na karku, ubrany był w nieskazitelną jedwabną zieloną koszulę i żółtobrązowe skórzane bryczesy, a blask jego czarnych butów oślepiał. Na głowie połyskiwał mu wykuty ze srebra diadem wysadzany klejnotami. Książę uśmiechał się i machał do wiwatującego po obu stronach tłumu – jego szczupłą twarz ożywiał wyraz wdzięczności. Wypchnięty na skraj drogi przez kłębiący się motłoch, Asher lustrował księcia z góry na dół. A więc to jest właśnie Jego Wysokość Książę Gar. Znany nawet w odległym Restharven. Niezdolny do czarów Gar. Gar Ułomny. A nawet, jak szeptali niektórzy nad dzbankiem piwa, Gar Pohańbiony. Zbyt jasnowłosy na Olka, za mało niezwykły na Doranina. Oto co mówiono o Jego Wysokości Księciu – w każdym razie w okolicy Restharven. Ale biorąc pod uwagę krzyki i wiwaty wokół, nic nie wskazywało na to, by mieszkający w Doranie Olkowie przejmowali się faktem, że książę nie jest zdolny do magicznych czynów. Że nie będzie komu zająć się sprawami zaklinania pogody, kiedy przyjdzie czas na króla-ojca. Nie, tutejsi Olkowie najwyraźniej sądzili, że jest sens wznosić wiwaty i składać hołdy księciu. Dlaczego? Jaki pożytek płynął z maga pozbawionego magicznej mocy? Mniej więcej taki jak ze statku pozbawionego żagli. Tak myślał Asher. I najwyraźniej nie tylko on był tego zdania. Spośród Doran zaledwie bowiem garstka zatrzymała się, by powitać potomka swego króla, gdy ten jechał spędzić pełen trudów dzień na wąchaniu kwiatów czy na czymkolwiek innym, co miał do roboty. Paru z nich przystanęło, by uśmiechnąć się i pokłonić. Pozostali nie poświęcili mu w ogóle uwagi albo patrzyli za nim z niewzruszonym wyrazem twarzy i oskarżeniem w oczach. Czy książę to widział? Czy o to dbał? Trudno było orzec. W każdym razie olśniewający uśmiech nie znikał mu z twarzy ani na chwilę, a dłoń spoczywała niewzruszenie na cuglach… Ale niewykluczone, że w jego zielonych oczach pojawił się niedostrzegalny błysk, niezauważalny chłód, stłumiony ból… Asher prychnął z pogardą. Zdał sobie sprawę, że marnuje czas, litując się nad księciem. Królewski syn miał za chwilę go minąć. Za moment będzie tak blisko, że wystarczy wyciągnąć rękę, by go dotknąć – o ile by się miało na to ochotę. Asher zdecydował, że nie da się ponieść emocjom. Spojrzał na gładką, beztroską twarz Jego Wysokości i… Jego Wysokość spojrzał na niego, po czym zmarszczył i uniósł brwi – w geście zainteresowania, niechęci czy może czegoś pośrodku? W tym momencie jeden z Olków rzucił różę. Kwiat trai ł kroczącego dumnie królewskiego konia w szyję. Zwierzę spłoszyło się i książę miał od tej chwili ręce pełne roboty. Zmieszany, Asher zaczął się cofać, nie zważając na deptane palce i rzucane za nim przekleństwa. Wbrew sobie i sam sobą pogardzając, musiał przyznać, że był pod wrażeniem. Książę miał w sobie coś niezwykłego. Był królewskim synem i otaczała go aura królewskości. Jakiejś szczególnej łaski. Czegoś, co było wrodzone, wyssane z mlekiem matki, nieprzypadkowe. Czegoś, co czyniło go… innym. Nonsens! Książę był po prostu bogaty i – niezależnie od tego, czy posiadał magiczną moc, czy nie – był Doraninem. I synem króla – to wszystko i nie chodziło prawdopodobnie o nic więcej. Asher otrząsnął się, pokonując mimowolny czar, któremu na chwilę uległ. Nic mu nie przyjdzie z gapienia się na królewskich potomków. Tata wyciągnąłby go stąd za uszy już dawno. Najwyższy czas zabrać się za swoje sprawy. Asher odwrócił się. Gdy uszedł jakieś sześć kroków, usłyszał za sobą głośny huk i krzyki. Obejrzał się i zobaczył wirujący, świszczący strumień pędzącego światła – to rakieta wystrzelona ze stoiska z fajerwerkami pomknęła w przestrzeń i eksplodowała rozjarzoną aureolą, pokrywając niebo deszczem zielonych i żółtych iskier. Tłum szalał. Już wcześniej wytrącony z równowagi rumak zarżał i stanął dęba. Książę stracił równowagę i spadł z konia, boleśnie uderzając o ziemię swym królewskim tyłkiem. Spanikowane stworzenie napięło mięśnie, gotując się do ucieczki, i zakręciło wokół własnej osi, z obłąkańczym wzrokiem. Z otwartego pyska toczyło pianę. – Tancerz! – krzyknął książę, gdy koń wystrzelił w górę, wykonując wspaniały sus ponad jego głową. – Łapać go! – dobiegł z tłumu inny głos: ostry i władczy. Nie myśląc ani chwili, Asher rzucił się w pogoń za koniem. Życie spędzone pod żaglami, w nie zawsze sprzyjających warunkach, wyostrzyło jego rel eks i uczyniło go nieczułym na niebezpieczeństwa. Pochwycenie trzepoczących w locie lejców nie było trudniejsze niż utrzymanie się na rozchwianym maszcie przy porywistym wietrze, a poskromienie tej bestii nie wymagało więcej siły niż zmaganie się z siecią pełną ryb, niemających najmniejszej ochoty umierać. Poza tym to wstyd, żeby tak piękne stworzenie miało złamać swą smukłą nogę tylko dlatego, że jakiś królewski gamoń nie potrai utrzymać tyłka w siodle. Spod podkutych kopyt strzelały iskry, koń skakał i wierzgał. Tłum, krzycząc, rozbiegł się w panice. Klnąc, gdy końska głowa zderzyła się z jego własną, zobaczywszy wszystkie gwiazdy z bólu, i krzycząc, kiedy podkute żelazem kopyto wbiło jego stopę w bruk, Asher robił, co mógł, by utrzymać zwierzę w miejscu. Krew z rozciętej brwi zamazywała mu pole widzenia. Spotniałe dłonie ślizgały się na cuglach, kiedy koń charczał i rzucał się w rozpaczliwej walce o wolność.W końcu Asher zwyciężył. Pokonane zwierzę stało wreszcie na czterech nogach, drżąc. Czerwone, rozwarte jak dzbany z piwem nozdrza wydychały z wysiłkiem gorące, pachnące sianem powietrze. Oczy w białych obwódkach były szeroko otwarte, ale już spokojne. Asher pochylił się, oddychając ciężko. Bez ostrzeżenia ktoś wyrwał cugle z jego rąk i powiedział drżącym głosem: – Tancerz! To tylko fajerwerki! Wszystko w porządku, głupi bydlaku? Asher wyprostował się, ocierając z twarzy ciepłą lepką krew.Książę badał niespokojnie dłonią zwierzęce kończyny. Nie zwracał uwagi na człowieka, który ocalił skórę jego nieszczęsnego pupila. Urażony, Asher chrząknął. – Będzie dobrze, jak sądzę – odezwał się, doszedłszy do wniosku, że ów elegancko ubrany panicz jest tylko człowiekiem, jak on sam, który pierdzi i sika, podobnie jak wszyscy ludzie na świecie, a jedyną rzeczą godną uznania jest w jego przypadku posiadanie drogiego krawca. – Nie wygląda na to, żeby tej bestii coś wielkiego się stało poza tym, że najadła się strachu. Książę podniósł wzrok. W jego oczach pojawił się błysk rozpoznania. Skinął głową. Wyprostowawszy się, przerzucił cugle przez rękę i wytarł dłonie w spodnie. – Chwała Barl, rzeczywiście! – ucałował masywny złoty pierścień na wskazującym palcu lewej dłoni. – Ta bestia to prezent od Jego Królewskiej Mości. – Wspaniały prezent – stwierdził Asher. – Cieszę się, że mogłem się przydać. Mnie też nic się nie stało, tak przy okazji. Na wypadek, gdyby cię to obchodziło. Tłum gapiów wstrzymał oddech, po czym wydał gniewny pomruk. Strażnik, wciąż blady z przerażenia, zmarszczył brwi i zrobił krok w stronę śmiałka. Książę uniósł dłoń i powstrzymał go. Przyglądał się Asherowi bez uśmiechu, w milczeniu. Z sercem walącym w piersi Asher podniósł głowę i wytrzymał jego wzrok. Po chwili książę rozpogodził się. Prawie się uśmiechnął. – Nie całkiem nic, z tego co widzę. Masz poharataną głowę i rozum ci odjęło od uderzenia. Czy poniosłeś jeszcze jakieś inne szkody? Przez tłum przeszedł szmer zdziwienia, gawiedź stłoczyła się, by popatrzeć z bliska na obszarpanego przybysza, prowadzącego tak poufałą rozmowę z członkiem królewskiej rodziny. Asher dotknął ostrożnie rany i wzruszył ramionami na widok zakrwawionej dłoni. – To nic wielkiego. Bywało już gorzej przy goleniu. Po czym naburmuszył się. – A z moim rozumem wszystko w porządku. Przerażony, strażnik królewski wymierzył Asherowi ostrzegawczego kuksańca. – Łajdak! Zwracaj się do księcia „Wasza Wysokość” i okaż trochę szacunku, jeśli nie chcesz trai ć do jednej z cel kapitana Orricka! Książę ponownie uniósł dłoń. – W porządku, Grimwoldzie. Podejrzewam, że nasz buntowniczy bohater nie pochodzi z tych stron. Uśmiechając się, wyjął z kieszeni koszuli chusteczkę, odpiął z siodła skórzany bukłak i polał materiał jasnozielonym płynem. – Wino – wyjaśnił, podając chustkę Asherowi. – Obawiam się, że może piec, ale zawsze to lepsze niż koński pot na otwartej ranie. Skąd jesteś, tak przy okazji? Mruknąwszy coś pod nosem – jeżeli książę zechce uznać to za podziękowanie, niech mu będzie – Asher wziął chusteczkę i przetarł nią twarz. Alkohol wżarł się jak ogień w zranione ciało – Asher nie zdążył powstrzymać bolesnego syknięcia. – Z Restharven… Wasza Wysokość – oczyściwszy twarz z krwi i pyłu, spojrzał na brudną chustkę. – Chcesz ją z powrotem? Książęce usta rozciągnęły się w ledwo dostrzegalnym rozbawieniu. – Nie, dziękuję. Czyżby królewski syn naśmiewał się z niego? Drań! – No tak, pewnie masz takich setki, co? Teraz uśmiech był już w pełnym rozkwicie.– Niezupełnie. Ale jak stracę jedną, nie będę rozpaczać. Nigdy nie byłem w Restharven. – Wiem – odparł Asher, po czym, na widok gniewnego spojrzenia strażnika, dodał, z przesadnym uniżeniem – Wasza Wysokość. – Skąd się to bierze – spytał książę po chwili namysłu – że tak bardzo mnie nie lubisz? Nawet kiedy podarowałem ci chustkę z czystego jedwabiu?Asherowi zrobiło się gorąco. Czyż mama nie mówiła mu, że kiedyś ten jego niewyparzony język wpędzi go w prawdziwe kłopoty? – Nie powiedziałem, że nie lubię – mruknął. – Przecież nawet cię nie znam, prawda?Książę pokiwał głową. – Rzeczywiście, prawda. Ale to łatwo można zmienić. Grimwoldzie! Wzburzony strażnik zasalutował bez słowa. – Chyba już dostarczyliśmy ludziom wystarczającej ilości rozrywki. Niech wracają do pracy. Mam ochotę zamienić z tym młodym człowiekiem kilka słów na osobności – książę zwrócił się do Ashera. – O ile nie masz na głowie jakichś pilnych spraw?Asher ugryzł się w język. Spojrzał na dystyngowaną twarz, ożywioną rozbawieniem i – gotową podjąć wyzwanie. – Nie, Wasza Wysokość. – Doskonale! – książę poklepał go po ramieniu. – W takim razie będę mógł z czystym sumieniem zabrać ci parę minut. Grimwoldzie! Ukłoniwszy się, Grimwold posłusznie wykonał polecenie. Tłum rozszedł się niezadowolony. Asher został sam na sam z następcą tronu Lur.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dziękuję za każdy komentarz!